Wypowiedzi osób po kryzysach psychicznych

 

kropki

 

Mój tekst o wierze , Monika

O naturze wiary.

Julia Kristeva* napisała zaraz na początku swojej książki „Depresja i melancholia”:

„Człowiek w depresji to smutny ateista”. Jak głęboko trafiła w sedno swoją intuicją, popartą przecież bądź co bądź bogatym doświadczeniem literaturoznawcy i psychoterapeuty. Jak bardzo jest to też wspierające gdy słyszymy mówiącego w ten sposób psychoanalityka.

Przecież właśnie dlatego tak bardzo boimy się Freuda, bo przypisujemy mu tę mechaniczność, ten naturalizm, brak podejścia do istoty ludzkiej jak do kogoś kto potrzebuje Boga. Ale wracając do początku…. Ileż to razy sama siebie musiałam nawracać, sama siebie przekonywać… Przecież WIEM – On (Ona?) jest. Przecież tyle razy moja wiara była wystawiana na próbę. I znowu to zwątpienie. I tylko za sprawą – tak ludzką przecież – moich emocji, moich nastrojów, moich humorów, mojego obniżonego, depresyjnego nastroju.

Raz więc wierzę, ba! WIEM! Jestem pewna Jego obecności. Każdy szelest liści mówi: On Jest. Innym razem choćbym nie wiem jak się starała, choćbym nie wiem jak sobie wmawiała, szukała modlitw, które do tej pory koiły serce, obrazów które wzruszały albo wprawiały w ten błogi nastrój… wszystko na nic. Choroba i zwątpienie wygrywa. I czasem trzeba się poddać, położyć do łóżka, zapomnieć o staraniach. Zapomnieć o wszystkim co do tej pory się w tej dziedzinie „osiągnęło”. Przestać udawać, że cokolwiek Go przywróci. Ukochanego rodzica, łagodnego, miłosiernego.

To takie niesprawiedliwe, że właśnie wtedy gdy potrzebujemy Go najbardziej, On jest taki nieuchwytny. To bardzo boli. I znowu trzeba zabiegów…

Chyba, że zgodzimy się na tę „noc duszy” , odpuścimy wszystko. I wiem, że po tej nocy przychodzi dzień – czyli Światło – czyli On.

I znowu dziwię się, że tak bardzo szukałam, tak niepotrzebnie. Wracam i widzę, że osiągnęłam coś nowego. Że wystarczyło być, żeby ponownie Go odnaleźć, narodzić się na nowo.

*Julia Kristeva jest profesorem literatury na Sorbonie i psychoanalitykiem. Jej teksty są pełne głębi i zrozumienia dla drugiego człowieka.

Monika

 

kropki

 

Mam na imię Maciej i mam 41 lat. Od 20 lat choruję na schizofrenię paranoidalną. Dzięki niej dowiedziałem się czym jest cierpienie, wielkie cierpienie i zrozumiałem dlaczego „cierpienie jest łaską”. Czym ono jest? Karą? Dopustem Bożym? Sprawką Szatana? Otóż nic z tych rzeczy. Powiem to tak: Każdy ma wytyczony szlak, na którym pewnych znaków nie można przeoczyć. Każdy z nas idzie, niosąc swój krzyż. Pan Bóg każdemu z nas „dopasował” krzyż , który dźwigamy całe życie. Niektórzy lubią użalać się nad sobą. Dostrzeżenie cierpienia innych ludzi obok nas, którzy czasami cierpią bardziej niż my, daje szansę to zmienić. Mówimy sobie wtedy: Owszem, mój krzyż jest ciężki, ale krzyż dźwigany przez tego konkretnego bliźniego jest jeszcze cięższy. Tym sposobem nasz krzyż staje się lżejszy i łatwiej go nieść. Cierpienie przynosi ból, ale także nas wzbogaca. Dzięki niemu zaczynamy rozumieć wiele spraw, nad którymi wcześniej nawet się nie zastanawialiśmy. Wzrasta nasza empatia. Stajemy się bardziej ludzcy. Dostrzegamy wokół cierpienie i doceniamy dobro, które nas spotyka.

Choroba nie tylko wywróciła cały mój świat do góry nogami, ale przede wszystkim zmieniła mój system wartości i spojrzenie na rzeczywistość. Przed chorobą marzyłem żeby zostać słynnym wiolonczelistą. Ten niemożliwy do zrealizowania cel zdeterminował całe moje życie. Zastanawiam się co oprócz cierpienia wniosła w moje życie choroba. Otóż na pewno spotkałem wspaniałych ludzi, odkryłem w sobie wiele talentów (poetycki, aktorski, garncarski). Moja wiara pogłębiła się i zajmuje ważne miejsce w moim życiu. Dzięki niej przetrwałem trudne chwile. Daje mi poczucie bezpieczeństwa, gdyż teraz wiem, że Bóg jest obok. Moja dewiza to: Uśmiech do siebie to najważniejsze, niekoniecznie trzeba do niego pisać wiersze. Ważne, by robić to, co się lubi i ludzi – swych braci nie gubić.

Spotkałem tam ludzi mających podobne problemy. Na zajęciach grupy wsparcia rozmawiamy o nich i nie tylko o nich. Ponadto mogę uczęszczać na zajęcia teatralne, basen, siłownię, gimnastykę korekcyjną, zajęcia plastyczne, choreoterapię, wypady do kina, teatru, wycieczki, wypoczynek wakacyjny i różne inne wydarzenia kulturalne. Jeśli chorujesz lub zachorował ktoś z Twoich bliskich przyjdź do nas po pomoc i wsparcie.

 

Fragmenty moich pamiętników:

***

„Czy ma pan myśli samobójcze?” – ciągle słyszę to pytanie. Sam nie wiem. Wszystkie myśli, pojawiające się w mojej głowie są jak projekcja filmu, w którym co pewien czas pojawia się ciemny kadr. Wtedy myślę: „A może rzucić się pod autobus, by wreszcie skończyć to cierpienie?”. Jeśli to są myśli samobójcze, to je mam. Moim pragnieniem i celem zarazem jest wycięcie tego kadru, ale nie posiadam specjalistycznych narzędzi, nawet nie mam nożyczek. Oddaję z ufnością film do cenzury. Tylko boję się, że cenzor będzie niedouczony i chamski i potnie film w drobne kawałki…

***

Boję się, trochę się boję, ale jednak się boję. Znam życie szpitalne, jak własną kieszeń, w której wciąż brak pieniędzy. Czy leczący mnie lekarz będzie w stanie mi pomóc? Czy będę więziony na własne życzenie przez tydzień, dwa… miesiąc, czy jak u recydywisty trzy miesiące? Gdy piszę, ból na moment ustaje, tak samo jak wtedy, gdy śpiewam, gram, rozmawiam z kimś bliskim memu sercu, ale ból wraca. Panie Boże daj mi spokój wytrwania i wyczekania, ażebym niósł swój krzyż, w prawdzie powoli, ale bez upadków.

***

Ból istnienia… Zapytasz przechodniu co to jest za ból? To jest jak ból ręki, która krwawi, bo krew tryska z przerwanej żyły. Czasem ręka boli cała i nie możesz zlokalizować przyczyny bólu, który się nasila. Chciałbyś po prostu, żeby przestała boleć. W przypływie rozpaczy chcesz ją uciąć, żeby nie czuć bólu, który z godziny na godzinę, z minuty na minutę, z sekundy na sekundę, jest coraz większy i prowadzi do odrętwienia kończyny. Jest ona wtedy jak niezdatna do użytku proteza, bez której można się obyć. Ale masz dwa wyjścia. Pierwsze: uciąć rękę, drugie: leczyć ranę lub całą kończynę. Zaufać i iść do lekarza, który nie tylko załagodzi ból, ale zastosuje wszystkie możliwe środki, by odrętwiałą z bólu rękę wyleczyć. W swoim życiu próbowałem na własnej skórze tych dwóch sposobów. Pierwszy doprowadza do czarnej dziury, przez którą przeciskasz swoją nić żywota. Nie ma przyszłości, a przeszłość skrzeczy, wokół pustka, ciemność i brak jakiejkolwiek nadziei. Drugi sposób wymaga zaciśnięcia zębów i poddania się leczeniu, póki jeszcze nie ma gangreny. Gdy już ona jest, to najlepszy specjalista i najnowocześniejsze metody na nic się zdają… tak jak umarłemu kadzidło…

***

Idę do szpitala, jakbym szedł na wycieczkę. Robię spis potrzebnych rzeczy: stary ręcznik, skarpetki, majtki, mydło, szczoteczka do zębów, maszynka do golenia, pędzel, no i przede wszystkim papierosy, bez których nie da się wytrzymać w tym jakże smutnym więzieniu, w którym przebywają niewinni skazańcy. Morderca, złodziej, pedofil, wie ile czasu będzie siedział, natomiast oni tego nie wiedzą. Nie wiedzą także, co począć z tym nudnym czasem. Dla idących po raz pierwszy do szpitala mam dobrą radę, ażeby brali ze sobą tylko najkonieczniejsze rzeczy – im mniej ich masz, tym lepiej. I mam również drugą radę – ważniejszą – aby rozmawiać nie tylko ze swoim lekarzem, ale też z innymi skazańcami. Jeśli nie umiesz rozmawiać, to pisz, jeśli nie możesz – tak jak ja – nazwać swoich uczuć, to rysuj lub maluj, graj lub śpiewaj i staraj się uczęszczać na zajęcia, których jest w prawdzie mało, ale są. Wiem po sobie, że nie ma nic gorszego, jak leżenie plackiem na łóżku i myślenie o chorobie. To powoduje „zapadanie się” w siebie i coraz większe cierpienie. Inaczej mówiąc, czarna dziura, w którą wpadłeś wsysa Cię bez reszty. Życzę powodzenia moi bracia w cierpieniu.

***

Lekarzem jest nie tylko człowiek z dyplomem, ale każda bliska Twojemu sercu osoba, jak matka, brat, przyjaciel, terapeuta czy także zupełnie obcy Tobie ludzie…

***

Co mam począć, co mam zrobić, skoro jestem zawieszony w próżni, między moimi problemami? Dla kogoś stojącego z boku są to bardzo małe problemy, a właściwie żadne. Dla mnie one istnieją, choćby tylko w głowie i w sercu, które jest już przed zawałem.

***

Mały Maciuś, który siedzi we mnie jest przerażony i drży ze strachu przed czymś nieokreślonym do końca, ale jest to według Maciusia coś strasznego i zarazem ostatecznego. Dorosły, który jest we mnie gładzi główkę chłopczyka, sadza go na kolana. Maciuś na moment się uspokaja, lecz z chwilą gdy schodzi z kolan, przeogromny lęk powraca. To jest tak, jakby wieczorem dziecko zostało w domu samo i bało się wejść do ciemnego pokoju, a jest za niskie, aby dosięgnąć włącznik światła.

***

Biedna Mama, tak stara mi się pomóc i niestety nie potrafi. Wszystko zrobi, żeby mi ulżyć. Jest jak bardzo czuły miernik mojego nastroju. Wystarczy, że minę ją w korytarzu, a Ona już się pyta: „ Co Ci jest synku? Czym się denerwujesz?”. Ja, dorosły Jej syn, który powinien być dla Niej oparciem, jest jedynie kulą u nogi… według Mamy – „kulą konieczną do egzystencji”.

***

Chciałbym pracować. Najchętniej jako magazynier – siedzieć w kantorku, popijając kawę przy komputerze. Cisza, spokój, życie bez uniesień, ale jakże spokojne, poukładane, jak materiały i narzędzia na półkach. Spokój – modlę się o niego przynajmniej raz w tygodniu. Gdy piszę, śpiewam lub gram, jest on osiągalny. Gdy tego nie robię, lęk powraca ze zdwojoną siłą. Spokój chwalebny… spokój – jak go osiągnąć? Co zrobić, żeby spłynął na mnie jak błogosławieństwo?

***

– Ludzie, ludzie, ratunku!!!

Wołam głosem na puszczy. Wszyscy słuchają, a nikt nie słyszy. Gówno, splątane myśli, splątane oczekiwania, wszystko splątane węzłem w żołądku i jak tu ma smakować jedzenie, które połykam w pośpiechu? Jak cieszyć się słońcem, skoro patrzę tylko pod nogi i liczę kamienie… 1, 2, 3, 4… 60… 1000000… Kiedy to się skończy? Czy będzie trwało całe życie? Jedyną ucieczką jest śmierć.

***

Czuję się jak starzec na pustyni, z okropnym pragnieniem. Niebo odpowiada rażącym słońcem, a on chce iść, jednak nie ma już sił. Jego stare nogi grzęzną w piachu po kolana. Widzi oazę, lecz to jest tylko złuda, fatamorgana. Dociera jednak do oazy i odpoczywa, ale bardzo krótko. Choć bije tu strumień, starzec nie ma w co nabrać wody na dalszą drogę. Nadciąga ciemna noc, więc postanawia przeczekać ją w oazie.

– A jeśli ta noc się nie skończy? – pyta siebie. Cóż on ma robić? Przecież źródło, z którego pije może także wyschnąć. Starzec boi się śmierci i nie chce opuszczać tego miejsca. Najchętniej zasnąłby, aby więcej się nie obudzić. Ale często gdy się śpi, ma się sny, które mogą być gorsze od otaczającej, groźniej rzeczywistości. Ktoś powiedział: „Życie jest snem”. Czym jest życie? Czy to wędrówka przez pustynię z dala od przepełnionych życiem wiosek i miast?

Starzec pragnie trafić chociażby do najmniejszej wioski. Ogrzać się przy ognisku domowym, zjeść w miłym towarzystwie kolację, pogawędzić, opowiedzieć dziecku bajkę i spokojnie zasnąć, wiedząc, że jeżeli rano się obudzi, to nie będzie sam.

Biedna Mama. Musi sama podlewać ten ogródek – przeklęty dla mnie, a dla niej wspaniały. Wiem, że ja mam to zrobić, ale nie mogę wstać z łóżka. Przewracam się z boku na bok i chcę jeszcze chwilę pospać. Ale jestem już wybudzony i sen nie nadchodzi. Czuję w żołądku kamień, który przewraca się wraz ze mną. Czuję w sobie wielką niemoc i poczucie winy. „Czemu nie wstajesz?” – pytam sam siebie… i nie chcę odpowiadać.

Maciej

 

kropki

 

Do choroby mam stosunek ambiwalentny. Najpierw pozytywny. Po pierwsze stałem się tolerancyjny i wyrozumiały. Jestem wyczulony na cierpienie innych. Wiem co w życiu ważne. Uważam, że jest to zdrowie i drugi człowiek, zwłaszcza rodzina i przyjaciele. Nabrałem dystansu do takich wartości jak pieniądze czy kariera. Przeżyłem wiele różnorodnych stanów psychicznych i mimo wszystko uważam to za wzbogacające.

Jeśli chodzi o negatywną stronę choroby, to na pierwszym miejscu wymieniłbym cierpienie. Przeszedłem dużo stanów depresyjnych o różnym natężeniu. Choć pojawiały się także stany przyjemne i podwyższony nastrój, to było to szczęście na kredyt. Potem zazwyczaj płaciłem za nie obniżonym nastrojem. Pojawiały się urojenia, omamy, bardzo dokuczliwe natręctwa. Choroba zabrała mi możliwość spełnienia się w wielu obszarach życia społecznego (miłość, kariera). Trudno jest cokolwiek zaplanować, żyje się jak na bombie, która nie wiadomo kiedy wybuchnie.

Nawet gdybym, wyzdrowiał albo wystąpiłaby długa remisja, pozostałaby obawa przed nawrotem. Choć może się mylę, pewnie z czasem można byłoby zapomnieć i utwierdzić się w przekonaniu, że już wszystko będzie dobrze.

Grzegorz

 

kropki

 

Czy jestem gorszy od innych przez to, że zachorowałem psychicznie? Nie! Od zdrowia „przeszedłem” w chorobę w ciągu czterech miesięcy. Żyłem jak gdyby w dwóch światach – tym rzeczywistym i tym nieprawdziwym, nie mogąc ich odróżnić. Bardzo dużo czasu musiało upłynąć, żebym zaakceptował chorobę. Dopiero po 17 latach od zachorowania, mogę przyznać, że ją zaakceptowałem. Może słowo… „zaakceptowałem” tak do końca nie jest prawdziwe, ponieważ nadzieję na wyzdrowienie mam tak, jak ten co zachorował na raka, czy też coś innego… po prostu jak każdy człowiek, którego dotknęła choroba. Niewątpliwie to, że zachorowałem sprawiło, że nie założyłem rodziny. Z życia uciekło mi kilka lat, które spędziłem między szpitalem, a dochodzeniem do zdrowia po wyjściu z niego.

Ale może gdybym nie zachorował, moje życie też byłoby trudne? Myślę że przez chorobę, a może dzięki niej, zbliżyłem się bardziej do Boga. Tak naprawdę na dobre stanąć na nogi pozwolił mi najpierw Dom Środowiskowy w Płoni, a później Stowarzyszenie „Więź”, do którego obecnie należę. Te dwa miejsca pomogły mi wyjść z domu do ludzi. Zawarłem nowe znajomości i otworzyłem się na innych. Ciekawym doświadczeniem są dla mnie w Więzi teatralne zajęcia terapeutyczne. Pomagają one bardzo, w przełamywaniu oporów, które są w głębi człowieka. Każdego roku latem ze Stowarzyszenia „Więź” wyjeżdżamy, żeby odpocząć od miasta. Te wyjazdy również dużo dają.

Myślę, że nigdy nie można tracić nadziei – nie można myśleć, że się nie wyzdrowieje. Mnie tę nadzieję daje wiara w Boga.

Krzysiek

 

kropki

 

Zachorowałam 20 lat temu. Świat mi się wtedy zawalił. Ukochany zawód który wtedy wykonywałam, a o którym marzyłam od dzieciństwa, stał się dla mnie nieosiągalny. W pracy cały czas dawano mi do zrozumienia, że jestem chora psychicznie, nie pozwalano zapomnieć mi o tym nawet na chwilę. Tkwiłam w takiej beznadziei kilka lat, nie mogąc wyrwać się z zaklętego kręgu niemożliwości.

Pewnego dnia pojawiło się światełko w tunelu. Zainteresowałam się coraz bardziej rozwijającą się w Polsce informatyką, a ściślej mówiąc komputerami. Komputer stał się moją pasją, a moja wiedza o nim i umiejętności coraz lepsze. Byłam w tym dobra, co podniosło własne poczucie wartości i zaufanie do samej siebie. Ktoś nazwał go moim przyjacielem. To prawda, bo pomógł wyjść mi z depresji, dał mi siłę, aby zmienić zawód i miejsce pracy.

Rok temu miałam kolejny kryzys, ale tym razem sytuacja wygląda trochę inaczej. Teraz już wiem, jak sobie radzić z depresją i własnymi lękami. Ciężka praca nad sobą i znalezienie sobie jakiejś pasji. Coś co pozwoli się dowartościować. Po szpitalu trafiłam do oddziału dziennego Centrum Psychiatrycznego na ul. Żołnierskiej. Terapia zajęciowa i życzliwość pracującego tam personelu sprawiły, że mój powrót do normalności jest dużo szybszy. Tam też zaczęła się moja przygoda z malarstwem. Pod kierownictwem pana Marka – terapeuty zajęciowego – uczyłam się malować, a potem doskonaliłam swój warsztat malarski. Mówią, że mam talent. Nie jestem o tym przekonana, ale skoro tak mówią, to coś w tym chyba jest. Jednego jestem pewna – sztuka pozwala mi się relaksować, daje olbrzymią satysfakcję, kiedy widzę, że coś mi wychodzi i podoba się innym. Czuję się po prostu lepszym człowiekiem, a w przeciwieństwie do komputera, malarstwo zbliża mnie do ludzi.

Teraz mam „Więź”. Po zakończeniu terapii na ul. Żołnierskiej postanowiłam dalej kontynuować pracę nad poprawą swojej kondycji psychicznej i trafiłam do „Więzi”. Tutaj znalazłam grupkę ludzi, którzy tak jak ja borykają się z trudnościami życia z chorobą psychiczną. Czuję się wśród nich swobodnie, tutaj nie muszę udawać, że jestem kimś innym. Akceptują mnie taką, jaka jestem. Widzę też ciężką i bezinteresowną pomoc osób pracujących w „Więzi”. Dzięki nim mogę uczestniczyć w zajęciach terapeutycznych i co najważniejsze, czuję się coraz lepiej. Nie izoluję się od ludzi, nie siedzę samotnie w domu krążąc myślami wokół choroby. Dziękuję im za to.

Czy zaakceptowałam swoją chorobę? Na pewno nie i nie sądzę żebym kiedykolwiek pogodziła się z nią. W społeczeństwie jest ciągle dużo uprzedzeń do ludzi chorych psychicznie i przez to czuję się jakbym była poza marginesem społecznym.

Na koniec zacytuję wiersz, który dostałam w trakcie pobytu w szpitalu w Szczecinie-Zdrojach rok temu.

Lila

 

„Jestem”

Jestem zamknięty w sześcianie umysłu,
Jestem zamknięty między ścianami domysłów,
Jestem przeklęty okropnością świadomości
Mego istnienia w tej rzeczywistości.

Jestem zamknięty w sześcianie szaleństwa,
Jestem zamknięty między ścianami inności,
Jestem odcięty od szarej rzeczywistości.

Tutaj buduję swój świat,
W sześcianie wyobraźni,
Pobudzony światłem,
Powstaję w jaźni.

Jak motyl uwalniam się z kokonu,
Powstaję do życia zrodzony w niebycie.
Pobudzony światłem smakuję życie.
Smakuję ból,
Cierpienie przemienienia.

Na próżno zrozumienia szukam,
W świecie samotności
Szamocę się jak mucha.

W sieci bezsilności
Jestem zmęczonym galernikiem
Okrętu wrażliwości.

Przerażony akceptacji brakiem,
Akceptacji mej inności,
Poszukuję swego portretu
W galerii tożsamości.

 

kropki

 

Jestem osobą w średnim wieku. Na chorobę psychiczną zwaną schizofrenią leczę się już dziesięć lat. Przedtem byłem radosnym, pełnym życia człowiekiem. Nawet przez myśl mi nie przyszło, że taka choroba istnieje i że może dotknąć właśnie mnie. Z całym szacunkiem, w liście tym chcę zachować anonimowość, ponieważ bardzo wstydzę się tej choroby i nie chcę ujawniać swojego imienia i nazwiska. Choroba psychiczna jest dla mnie bardzo przykrym i smutnym doświadczeniem, jest cierpieniem i smutkiem, który przeżywam z dnia na dzień. To właśnie przez nią mam kłopoty ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy oraz popsute i ograniczone kontakty z innymi ludźmi. W naszym kraju przyjęło się, że człowiek chory na chorobę psychiczną, to człowiek niebezpieczny, odmienny, nie nadający się do życia w społeczeństwie. Nie jest to prawda, ponieważ człowiek chory także może pracować i funkcjonować wśród ludzi. Społeczeństwo jest mało wyedukowane jeśli chodzi o choroby psychiczne i dlatego większość osób boi się kontaktu z osobami z tym schorzeniem.

Jednak ja przez tyle lat chorowania zaakceptowałem siebie i staram się nie poddawać chorobie. Chcę też znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie, ponieważ jestem taki samym człowiekiem, jak inni ludzie.

Anonom